poniedziałek, 4 października 2010

Sveinn, owce i konie.


Islandia ma około trzystu tysięcy mieszkańców. Malutko. Duża wyspa, mało ludzi, musi być im w związku z tym smutno, że jest ich tak mało, trzech mieszkańców na kilometr kwadratowy, kwadrans trzeba iść, żeby pogadać z drugą żywą duszą. Może dlatego na każdego Islandczyka przypadają dwie owce? Żeby nie czuli się tak samotni?
 
Żarty na bok. Na wulkanicznej wyspie jest pół miliona owiec. Pół miliona rogatych puchato-włochatych milusińskich pasących się na zielonych stokach islandzkich dolin. Wspominałem już o święcie owcy i baranka, teraz parę słów więcej: 
Wiosną farmerzy wypuszczają swoje stada owiec z farm na stoki gór i w doliny. Jeśli na zielonych stokach widzicie rzeszę białych plamek – są to owce. Przez kilka miesięcy są zupełnie wolne – biegają gdzie chcą, robią co chcą, nikt ich nie pogania, nikt ich nie próbuje nawet ujarzmić. Dopiero z początkiem jesieni farmerzy zaczynają zaganiać je na farmy – w górach zaczyna pojawiać się śnieg, a owce bez pomocy człowieka nie przeżyją zimy. A do tego czasu można je spotkać wszędzie.
 
W środku parku Jökulsárgljúfur (tak z 60 km od najbliższych osad) spotykam parę. Owce nie są dzikie, mają znaczki w uszach. Stoją, patrzą się na mnie. Nie wyglądają na wystraszone. Baran dumny, patrzy zaciekawiony, maciorka trochę płocha, przesuwa się bliżej niego. Owce trzymają dystans, nie pozwalają podejść za blisko -  odsuwają się, nie uciekają. To ich teren.
 
Sveinna poznaję w autobusie jadąc na coroczne zaganianie koni z gór. Sveinn jest typowym Islandczykiem, ma na sobie wełniany sweter, blond włosy i częstuje nas whiskey „Scottish Leader” (chyba jedna z tańszych, połówka w plastikowej butelce). Marzy o własnej farmie, kocha islandzką przyrodę, lubi polować na dzikie gęsi i szaleje za końmi. 
 
Kiedyś chciałby mieć dwa. Podczas zaganiania koni, gdzie jesteśmy otoczeni przez setki z nich pokazuje mi jednego: „widzisz tamtego brązowego?” Myślę sobie: tam jest ze dwadzieścia brązowych.
„Tamtego z jaśniejszą grzywą, białą strzałką na pysku, rozjaśnieniem pod kolanami, ciemną grzywą”. Koń jak koń dla mnie. Sveinn, widać, kocha konie. Tłumaczy mi, o co w tej całej zabawie z końmi chodzi.

Konie, podobnie jak owce, są niemal wolne. Na Islandii nie ma stajen, konie swobodnie żyją w dolinach. Pod koniec września zagania się je z dolin w jedno miejsce, taką betonową zagrodę. Islandczycy zjeżdżają się z całej wyspy, aby zobaczyć konie biegnące po zboczu góry, poczuć tupot kopyt o mocy trzęsienia ziemi. Tysiąc koni w jedno miejsce. W całym tumulcie właściciel musi odnaleźć swoje sztuki, zaprowadzić je do zagrody, a potem na kilka dni zabiera na swoją farmę, głównie po to, żeby konie odrobaczyć i zaszczepić. Część zostaje dłużej, aby mogły zostać trochę ujeżdżane. Prawie cały rok spędzają jednak w górskich dolinach.

Sveinn mówi, że tak jest lepiej. Źrebak, który spędzi pierwsze lata swojego życia w dziczy, jest bardziej samodzielny i odważny, bardziej nadaje się do ujeżdżania i treningów.

Wracamy autobusem. Kończę ze Sveinn’im „Szkockiego Lidera”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz