Przejeżdzaliśmy przez naprawdę długi most, 1-2 km miał, tylko jeden pas ruchu i kilka punktów, w których samochody mogą się minąć. Było już kompletnie ciemno, kiedy zobaczyliśmy światła z naprzeciwka - postanowiliśmy poczekać, pomrugaliśmy długimi, żeby koleś z naprzeciwka wiedział, żeśmy uczynni i mili. Czekam. Nic. No dobra, podjechaliśmy do pierwszego punktu mijania na moście, mrugamy, czekamy. Nic. To następny punkt. Dalej nic.
Ok, jak jest taki uparty i chce nas puścić, niech mu będzie. Po drugiej stronie mostu nikogo *jeszcze* nie było. Samochód dopiero nadjeżdżał. Przy prostej drodze i niesamowitej widoczności widać światła samochodu z minimum 15 kilometrów.
Ostatni odcinek urozmaiciła nam zamieć śnieżna - w nocy zrobiło się praktycznie biało, a płatki śniegu były wielkości 50 groszówek.
Vik i Myrdal (pełna nazwa) to małe miasteczko, 300 mieszkańców. Dla mnie - sioło nie miasteczko, była przynajmniej stacja benzynowa i wyhaczyliśmy nie za drogi nocleg w domkach przy głównej drodze. Rano ruszamy dalej - w planie lokalne klify i mnóstwo wodospadów. Dzisiaj wrzucam obrazki z klifów widzianych niedługo po wschodzie słońca.
Fot. Mat. C, aczkolwiek moją komórką |
Hi five! |
Pojedynek dwóch facetów z widocznym wodogłowiem. Foto Mat. C. |
Zostały jeszcze wodospady i gejzer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz