wtorek, 30 listopada 2010

Stołeczny kościół.

Jednym z "musisz zobaczyć" Reykjaviku jest stołeczna Hallgrímskirkja, kościół Hallgrima. Budowę rozpoczęto zaraz po II Wojnie Światowej na jednym z najwyższych wzgórz Reykjaviku. Kościół szybko stał się symbolem miasta - widać go prawie z każdego miejsca w stolicy, a jego konstrukcja ma odzwierciedlać to, co typowo islandzkie - bazaltowe wulkaniczną słupy. Bardzo ładnie wygląda tuż po wschodzie słońca (czyli i tak późno). Na placu  przed katedrą stoi pomnik Leifa Erikssona, nordyckiego odkrywcy Ameryki (Saga Grenlandczyków). Ciekawe - jego posągi stoją nie tylko w nordyckiej części Europy - także w Ameryce, choćby w Bostonie.

Pierwsze zdjęcie to efekt zabawy w HDR, reszta zdjęć normalna.

niedziela, 28 listopada 2010

Ptaki.

Z Wycieczki po Reykjaviku. Te szare kaczki są naprawdę bycze, nie boją się ludzi, zastanawiałem się, jak mogłaby smakować na obiad. Gdybym miał tylko większy plecak, żeby przemycić ją do samolotu....




sobota, 27 listopada 2010

Niespodziewany poranek w Reykjaviku.

8.25 Akureyri - 9.10  lotnisko Reykjavik Domestic - 10.05 Konsulat - 10.40 Kebab - 11.20 poczta - 12.25 znów lotnisko.

Krótka, nieplanowana wycieczka po pieczątkę i podpis konsula RP na Islandii. Bo bardzo, bardzo chciałem go poznać. Zgodnie z planem ostatnie dwa tygodnie będę z Sylwią w stolicy, dlatego dotychczas specjalnie mnie tam nie ciągnęło - ale cóż, jak mus to mus. Szybko załatwiłem swoje sprawę, wszamałem kebab, zrobiłem parę zdjęć, i z powrotem do domu. Bez szwendania się - Zwiedzenie i poznanie stolicy zostawiam na deser wyprawy na Islandię, na drugą połowa grudnia - jak na razie kontakty ze stolicą ograniczałem do minimum (a podczas wycieczki dookoła wyspy dosłownie byliśmy tam przejazdem).

3 godziny w stolicy, 3 tematy zdjęć: poranek, katedra, ptaki.
Zdjęcie z płyty lotniska. Spokojnie można po niej łazić z aparatem.




czwartek, 25 listopada 2010

Jak się człowiekowi komputer spsuje....

No właśnie, wtedy odkrywam, jak bardzo uzależniony od niego byłem. Najpierw nie wiem co robić - nie mogę odpalić Planescape: Torment, obejrzeć filmu, wejść na FB. A potem powoli horyzont zaczyna się poszerzać, klapki z oczu spadają.

W kącie leży nieskończony McCarthy, Rower Davida stoi wolny, nawet łowienie ryb przy -5 stopniach jest kuszące.

Poza tym, w związku z zaliczeniem kolejnego egzaminu,  na moim koncie pojawiło się kolejne 6 ECTSów.

Jak tylko wszystko wróci do normy znów wrzucę obrazki, bo czekają w pamięci aparatu.

niedziela, 21 listopada 2010

O zorzy polarnej.

Ładną zorzę polarną widziałem dwa razy (średnią, taką sobie bez rewelacji to jeszcze ze cztery) : wczoraj i jeszcze w październiku. Zdjęcia nie mają się nijak do rzeczywistości, bo widok naprawdę zapiera dech w piersiach - zazwyczaj na tyle, że zamiast zrobić zdjęcie gapię się z rozwartą paszczą na mknące po niebie zielone fale, czasem zmieniające kolor na biały czy różowy. Może jeszcze się uda :). 

Kiedy można zobaczyć zorzę? Różnie to bywa. Przede wszystkim, musi być ciemno - nie wystarczy poczekać do nocy (zazwyczaj pojawiają się między 22 a 01 w nocy), trzeba też się przejść w jakieś miejsce, gdzie nie będzie za dużo miejskich świateł. Fajnie, jeśli też nie będzie za dużo chmur. Trzaskający mróz nie jest wymagany, ale co prawda podczas mrozów zorze pojawiają się częściej. Najczęściej są zielone, czasem mają też przebłyski innych kolorów. Raz widziałem białą zorzę. Poszukiwanie zorzy jest dobrym pretekstem do przejścia się na spacer w środku nocy.


 

czwartek, 18 listopada 2010

Zima!


Jak sypnęło śniegiem, to porządnie. Tydzień temu padało parę dni i w efekcie miasteczko przykryła prawie 70-o centymetrowa warstwa śniegu.Temperatura w dzień waha się od 0 do -10 stopni Celsjusza na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. I dzień coraz krótszy. Dzisiaj, kiedy szedłem na 9 rano było jeszcze ciemno... nie mogę się doczekać momentu, kiedy słońce będzie wschodzić w trakcie przerwy na lunch.
Różne zdjęcia mrozu robione przy okazji.







Widok na port.

wtorek, 16 listopada 2010

O islandzkiej diecie i yum-yumach.

Co zrobić, kiedy zwyczajna islandzka dieta zbrzydnie? Ryby zdrowe i niedrogie, ale jedząc je dzień w dzień w pewnym momencie powiesz dość. Tak samo z baraniną.

Wyjście pierwsze: przerzucić się na dietę typowo europejską. Minus - zakup składników wyjdzie drogo. Z polską kuchnią też ciężko - pierogów dzień w dzień lepić nie da rady, a gotowych się nie kupi, Hellmans'a fasolka w sosie pomidorowym nie ma nic wspólnego z naszą fasolką po bretońsku, nawet po dodaniu boczku i kiełbasy, nie ma kapusty na bigos.

Wyjście drugie: szukać dalej, kopać głębiej i odkrywać tradycyjną kuchnię islandzką. Jest to ryzykowne. Weźmy na przykład ryby - harðfiskur, czyli suszone płaty ryby. Bardzo pożywne i bardzo smaczne, podobne trochę do norweskiego sztokfisza.
Jest też hákarl, zgniły rekin polarny. Tak, zgniły. Kroi się go w kosteczki, wrzuca do dołu, polewa moczem (tradycyjnie, teraz podobno już zaniechano tej praktyki), przykrywa jakimś głazem i zostawia na pół roku. Jeśli żadne zwierzę tego nie tknie, znaczy, że jest dobry. Pachnie najgorzej na świecie, smakuje jeszcze paskudniej. Wyobraźcie sobie największe obrzydlistwo do jedzenia które próbowaliście albo za nic nie spróbowalibyście. Wątróbka ze szkolnej stołówki? Szpinak? Kotlet z kota? Spleśniały chleb? Wszystko to niczym w porównaniu z hákarl. Za to wartości odżywczych ma sporo.


Też się dałem na to nabrać i spróbowałem. Tak naprawdę, większość turystów przyjeżdżających na Islandię próbuje tego tradycyjnego przysmaku. Jakoś nie widziałem nigdy Islandczyka, który by: a) powiedział, że to lubi, b) jadłby to coś, c) kupował zgnilca w sklepie. Może cały hákarl to perfidny żart wyspiarzy, na który wszyscy przyjezdni się nabierają?

Pewnego dnia chcę spróbować islandzkich homarów. 

Islandczycy mają też kreatywne do baraniny. Kotlet, gulasz, udziec - typowe dania. Można kupić też jagnięce serca, niedrogie i naprawdę dobre, po usmażeniu z sosem sojowym, czosnkiem i papryką. Wątróbka nawet ujdzie. Można też kupić kiełbasę z nieokreślonych części baranków, która pachnie i smakuje jakby była wędzona w dymie papierosowym. Baranie główki już widzieliście, jest jeszcze salceson robiony z języka, oczu i baraniego mózgu i marynowane baranie jąderka (sic!). W odróżnieniu od rekina, Islandczycy naprawdę szaleją za baraniną i jagnięciną na 101 sposobów.

Ciekawostka, islandzki ser pleśniowy, gradaostur, jest przepyszny.


Wyjście trzecie: Jeść na mieście. Zdecydowanie za drogo.


Wyjście czwarte: Yum-Yum

Niedrogie, niezdrowe i smaczne. Występuje w trzech odmianach - warzywna, 'drobiowa' i 'o smaku wołowiny'.  To daje duże pole do popisu i daje duże możliwości urozmaicenia diety. 

Otóż, każdy z tych trzech smaków można jeść:

-pałeczkami lub łyżką,

-na śniadanie, obiad i/lub kolację,

-w domu lub na uczelni, w kuchni lub przed telewizorem czy monitorem,

-samemu lub w grupie (tzw. 'Group-Yums'),

-z dodatkiem jajka sadzonego, w typowo chiński sposób,

-popijając piwem,

-z drugim daniem lub jako przekąska,

-po przygotowaniu w mikrofalówce lub zalewając wrzątkiem i czekając chwilę

-z dodatkiem tabasco, suszonych warzyw, sosu sojowego, pieprzu lub papryki,

-z dodatkiem smażonego mięsa, warzyw czy tofu.

Razem  30 sposobów na zjedzenie zupki chińskiej.

poniedziałek, 15 listopada 2010

O islandzkiej kinematografii.

   Dla większości z nas islandzka kinematografia jest wielką niewiadomą. Napędzana pasją do ruchomego obrazu i miłością do islandzkiej kultury, do lat 90 ubiegłego wieku była niemalże nieskażona komercją - zdarzało się, że ekipy filmowe pracowały za darmo, a ceny biletów na filmy islandzkie były wyższe niż na hollywoodzkie blockbustery (które blockbusterami na Islandii nie były, bo przegrywały z rodzimą produkcją). Islandzkie filmy są kuszącą alternatywą dla weteranów, poszukujących czegoś nowego na światowej mapie kina. Ostatnim przystankiem dla fanów kina skandynawskiego. Albo dobry wybór, jeśli chcesz być po prostu modny.

   Minus może być jeden, przeciętny zjadacz chleba, który chce chleba i igrzysk, może uznać kino islandzkie z po prostu nudne.



101 Reykjavik

   Mój typ na dziś. Dwa tysiące rok produkcja, sztandarowe dzieło islandzkiej kina. Komedia z elementami dramatu, wyraźni zarysowani bohaterowie, zakręcona fabuła, dużo śmiechu. W film też znakomicie wpleciono pierwiastek Islandii, przez co film jest nie tylko opowieścią o Hlynurze i Milagros, ale także o typowych przywarach wyspiarzy.

    Polecam film, dobrze się przy nim bawiłem. Kto nie widział, niech zobaczy. Nie jest to film długi, około półtorej godziny, które, uwierzcie mi, zleci szybko.

   Na Filmwebie film otrzymał notę 7 i pół.

sobota, 13 listopada 2010

O wojnach domów.

  Podobnie jak u Zaka, też gramy w gry. Nasze korzenie nie sięgają aż tak daleko, ale też jest dobrze.
Zbieramy się w jadalni, rozstawiamy komputery, instalujemy Counter - Strike 1.6 (non-steam, oczywiście) i gramy. 
  Kiedy tylko poszła plotka, że zamykamy się i gramy w CS-a, od razu znaleźli się następni chętni. Teraz na lan party dom Akur-Inn walczy z domem (Drekagill), drużyna polsko-niemiecka przeciwko litewsko-czeskiej. Kto wygrywa? Zależy od mapy. Nie jest łatwo, bo Giedruyc z Litwy zdobył wicemistrzostwo kraju ze swoim klanem. I wyprawia cuda z nożem.
   Szczęśliwie, Mateusz też zjadł zęby na CS-ie. Alex, ja (Akur-Inn) , Pavel i Aleksiej (Drekagill) biegamy wesoło po mapie licząc, że nie dostaniemy headshota od któregoś z pro-gamerów ;) . Jako, że w CS-a nigdy dużo nie grałem, padałem często (co zaczynało denerwować) - po pewnym czasie odkryłem uroki  pistoletu Desert Eagle i udało mi się zdobyć dużo, a czasami nawet bardzo dużo, fragów.

Rewanż w przyszłym tygodniu. A potem zagramy w Unreal Tournament, oj będzie się działo.

PS. Co robią dziewczyny, kiedy wszystkie miejsca przy stole są zajęte, a huk karabinów uniemożliwia obejrzenie filmu w spokoju?

Szydełkują.

czwartek, 11 listopada 2010

O Polakach na Grimsey.

Wysepka Grimsey ma wymiary mniej więcej pięć na jeden kilometr. Przez dwie trzecie długości wyspy biegnie pas startowy małego lotniska. Jest tutaj kościół, hotel, sklep spożywczy, szkoła podstawowa i port. No i koło podbiegunowe.

Mapa wyspy, z photo.is
Wyspa ma jakąś setkę mieszkańców - nasza wycieczka spowodowała chwilowy wzrost populacji aż o 10%. Każdy ma tutaj samochód, chociaż odległość między dwoma kańcami wioski to maksymalnie kilometr. Nie ma na wyspie policji. Mieszka tam i pracuje czwórka Polaków: Ania, Dagmara, Marek i Mariusz. Wyjechali dawno temu z Polski, pracowali w różnych miejscach na Islandii, w końcu wylądowali na Grimsey. Mogliśmy się zatrzymać u nich i przenocować za darmo, jestem im za to dozgonnie wdzięczny. Oprowadzili nas też po wyspie i pokazali przetwórnię ryb, w której pracują.

Kutry z grimseyskiego portu dostarczają dorsze do jednej z trzech tutejszych przetwórni. Są one obrabiane i maczane przez długi czas w wodzie z wysoką zawartością soli, suszone i wysyłane do Portugalii, gdzie stanowią przysmak nazywany bacalhau, szczególnie popularny podczas świąt Bożego Narodzenia. Śmieją się z nas, kiedy robimy zdjęcia zmrożonym filetom - 'dajcie spokój, przecież to nic specjalnego'.

Przetwórnia od środka. Fot. Maja H.
Oprócz pracy w przetwórni, zdarza im się pływać też na kutrze. Ciężka robota, mówią, a wszystko zależy też od pogody. Czasami nawet 16 godzin dziennie, wracasz do domu i nawet nie pamiętasz, kiedy ze zmęczenia padłeś na łóżko. Za to świetnie płatna. Marek odłożył już grubo ponad 100 tysięcy złotych, uzbiera więcej i będzie chciał wracać do kraju. Żałuje jednak, że dużą część ze swoich oszczędności przepił na wyspie. Co jak co, są ogólnie zadowoleni, wszystko ma plusy i minusy, ale plusów chyba jest więcej. Chwalą sobie podejście tutejszych do pracy - typowo południowe - bez presji, bez pośpiechu, bez nerwów.

Jak japońscy turyści.
Kutry czasami wypływają nawet na dwa tygodnie na okoliczne wody. Ciągną za sobą kilometrowe sieci, a na pokładzie jest mini-przetwórnia ryb. Jednostki te nie są oszałamiającej wielkości - ot, statek po prostu, prom, którym wracaliśmy był dużo większy. Praca na kutrze jest dużo lepiej płatna niż w przetwórni (nawet do miliona koron za trzytygodniowy rejs w trudnych warunkach), ale nie każdy może się załapać - ilość miejsc jest zawsze ograniczona, a armator chce dać szansę wszystkim wyspiarzom.

Ciekawostką jest to, że przynętą na islandzkie dorsze wysyłane do Portugalii są... koreańskie kalmary. Globalizm.

Grimsey też jest słynne (jednak  jest to sława lokalna, raczej tylko wśród Islandczyków) z pędzonego tutaj bimbru. "Nasi" też poznali recepturę i miałem okazję spróbować (poczęstowali tylko mnie i Marcina, to był zaszczyt) - anielsko łagodny smak i diabelska moc. To pewnie przez to koło podbiegunowe.

Wracaliśmy następnego dnia promem. pogoda była zła, ósemka w skali Beauforta. Na oceanie bujało jak diabli, góra-dół, prawo-lewo. Nawet duszpasterz szybko poległ i poleciał oddać hołd Neptunowi. Wytrzymałem może 10 minut, potem poczułem, jak żołądek przewraca się na drugą stronę. Pobiegiem na koję, zamykam oczy i proszę o szybki sen. Pomogło, przespałem całą podróż, a śniadanie zostało tam, gdzie być powinno.





A prawdziwym wilkiem morskim okazał się Pavel, z kraju słynącego ze wspaniałej flotylli i tradycji marynarskich - Republiki Czeskiej.

środa, 10 listopada 2010

O locie Twin Otterem.

de Havillan Canada DHC-6 Twin Otter.
Długość: 15.77 m
Rozpiętość skrzyteł: 19.80 m
Prędkość maksymalna: 314 km/h
Maksymalny zasięg: 1690 km.
Ilość miejsc dla pasażerów: 20



Ilość katastrof lotniczych zarejestrowanych na airdisaster.com : 55.


Leciałem tym maleństwem na Grimsey. Lecąc kilkaset metrów nad oceanem w samolocie wielkości mikrobusa jest tak jakoś inaczej. Nie ma stewardess biegających w koło i próbujących wcisnąć Ci zdrapki od Ryanaira, można dziesięciopak lagerów wnieść na pokład aby umilić sobie podróż... tylko, że ten Twin Otter taki mały. Hej, nie ma się czym martwić - przecież duże i małe samoloty spadają tak samo.

W dół.

poniedziałek, 8 listopada 2010

O rozmowach z Johanem Aureliusem.

Dziwne imię jak na Islandczyka. Podobno ojciec nadał mu je na cześć jednego z odległych przodków, bodobno będącego pastorem w jednym islandzkichh kościołów. Aurelius jest pisarzem, poetą. Sławnym w Islandii, jednak nie na tyle, by był cień szansy abyśmy my mogli go znać. Wpadł do Akureyri aby promować swoją najnowszą książkę, w języku islandzkim oczywiście. Zatrzymał się w naszym gasthausie na tydzień, powrót do korzeni, jak mówi – pochodzi z Akureyri.

Jak sam twierdzi, stara się żyć pełnią życia i korzystać ze wszystkich jego uroków. Spojrzawszy na dziewczyny, zaraz się poprawia – jak na sześćsziesięcioparolatka, oczywiście. Pod jednym względem jest nietypowy jak na Islandczyka – nie jest zbytnio zachwycony Islandią. Uważa Akureyri za nudne prowincjonalne miasteczko bez „ducha”, bez esencji, i, z przymrużeniem oka komentuje film Reykjavik 101 jako szczytowe osiągnięcie islandzkiej kinematografii.

Jego angielski przypomina nieco pijacki bełkot – mówi bardzo szybko po angielsku z silnym, melodyjnym islandzkim akcentem, przez co momentami bardzo ciężko go zrozumieć (większość Islandczyków mówi po angielsku płynnie, ale śmiesznie powoli, akcentując każde słowo z osobna)

Pogaduszka zaczyna się obracać wokół jego drugiego imienia, przydomka, i schodzi na „Rozmyślania” Marka Aureliusza. Udaje mi się go zaskoczyć paroma cytatami z pamięci. Dalej odrobinkę filozoficznie, po czym mówi dobranoc i idzie do swojego pokoju.

Ma też żonę, która nigdy nic nie mówi. Zapytam się o to następnym razem.

sobota, 6 listopada 2010

Pierogi i naziści.

Dzisiaj polska reprezentacja Akur-Inn'u uraczyła pozostałych erazmusowców prawdziwie polskim daniem jakim są pierogi ruskie! Po kierownictwem szefa kuchni, Mateusza, ulepiliśmy jakieś 150 sztuk ruskich pierogów.

Pieróg, jak wygląda, każdy wie, obrazków zamieszczać chyba nie muszę.
4 godziny lepienia nie poszły na marne, naprawdę, prawie poczułem się jak w naszym swojskim barze mlecznym "Miś". Jeśli wiatry pozwolą mi bezpiecznie wylądować na polskiej ziemi i zagoszczę jeszcze raz w "Misiu", zamówię pierogi -  pomyślę nie tylko "jakie dobre pierogi", ale też "Ło kurcze, ile roboty w to trzeba było włożyć". Czechom, Hiszpanom, Słoweńcom i Niemcom też smakowało.


A teraz z przymrużeniem oka o podejściu młodych Niemców wycinka obejmującego 6 lat ich historii


Na początek żarcik z Family Guy'a





Puść skecz o hitlerowcach, czy powiedz czarny, barbarzyński, ale śmieszny dowcip - jeden się i mówić będzie " To historia, nie chcę być postrzegany jako winny tamtych wydarzeń, itp...). Inny - ryknie gromkim śmiechem. A o swoich ziomków nie zapyta "Where did X and Y go", tylko "Where did the nazis go?"

czwartek, 4 listopada 2010

Haskolinn a Akureyri.

Widok na część kompleksu. Zdjęcie jeszcze z ciepłych dni.



Matematyczny dzwon.
   Haskolin a Akureyri, zwany UNAKiem, jest moją uczelnią w tym semestrze. Tak jak Akureyri jest malutkie w porównaniu do Wrocławia, tak miejscowa uczelnia jest jak Dawid, a Uniwersytet Wrocławski jak Goliat. Największym plusem „rozmiaru” jest brak biurokratycznej molochowatości, z którą spotyka się każdy w mojej alma mater. Nie ma kolejek do dziekanatu. Nie ma presji na tworzenie papierów – większość spraw załatwia się mailowo. Generalnie, nauczyciele zawsze mają czas – ale na to we Wrocławiu nie narzekam.
   To, co mi się podoba, a zarazem jest bardzo islandzkie, z każdym rozmawia się tutaj „jak równy z równym”. Młody doktorant zwraca się do samego rektora po imieniu. Idę do nauczyciela, koordynatora, gdziekolwiek i mogę się poczuć niczym klient uczelni, a nie jak petent „aczegotuznowuchce”.
   Mimo wszystko jeden wielki minus -  w tym semestrze w 90% obcięto kursy z prawa polarnego, czyli jakąś połowę mojego pierwotnego learning agreementu.
   Zajęcia prowadzone są tu w trzytygodniowych blokach. Czyli od poniedziałku do czwartku (czasem piątek, ale rzadko) od 8 rano do popołudnia przez trzy tygodnie mam tylko jeden przedmiot zakończony egzaminem. Potem następny, i następny, i następny. Zaleta wielka – mozna skupić się tylko naprawdę na jednym przedmiocie, nie ma żonglerki: karne-cywilne-europejskie, nie trzeba się bawić we wcześniejsze zaliczanie i przedterminy.
   A kursy? Najciekawsze były seminaria prawnicze, na których zajęcia prowadził Jakob Th. Moller. Tematyka zajęć obracała się wokół Protokołu Opcjonalnego i Komitetu Praw Człowieka, a pan Jakob pracował tam przez kilkanaście lat (nie tylko w Komitecie – także w Międzynarodowym Trybunale Karnym dla Byłej Jugosławii). Poznanie całej tej materii od strony formalnej i praktycznej od osoby, która naprawdę się na tym zna, prawdziwego specjalistę w tej dziedzinie było warte każdej minuty spędzonej na sali. 
  Jest to niesamowita różnica jakościowa w porównaniu z tym, co u uczyłem się o „międzynarodach” we Wrocławiu. Zresztą, jakby inaczej, nie sposób porównać wiedzy naszych doktorów którzy posiadają znakomitą ogólną wiedzę, z kimś kto faktycznie w tym „siedzi” od lat. I otwarcie mówi o wątpliwościach składu sędziowskiego w sprawie sprzed 15 lat co do repatriacji; kiedy Protokół Opcjonalny nie działa, tak jak zamierzono, chociaż jest stosowany zgodnie z jego literą. Miło usłyszeć to od kogoś, kto tam był.
   Najgorszy? „Writing and critical thinking”, dumnie brzmi, podobnie dumnie brzmiał opis i sylabus. Rzeczywistość – zupełnie inna. Mieszanka podstaw bibliografii, logiki formalnej i po trochu wszystkiego. Nudy jak diabli, ale mam już to za sobą.

Jak ktoś chce, może sobie zajrzeć na stronę uczelni - Tutaj 

poniedziałek, 1 listopada 2010

Bezdomny z Rejkyaviku.

  Tak wałkuję i wałkuję tę wycieczkę - dobra, ostatnie zdjęcia,  żeby pokazać kilka ciekawostek.


Opuszczony basen z wodą termalną w jednej z dolin. Szatnie są zdewastowane, a czarny piasek powoli zasypuje basen. Tylko woda nadal gorąca.
Hotel u podnóża góry - dobrze oddaje prawdziwą wielkość islandzkich skał.
Gejzer.

Owce na drodze - rzecz normalna. Nawet na mniej uczęszczanych odcinkach głównej drogi krajowej.
   I na deser, obiecane - historia bezdomnego z Rejkyaviku. Zgodnie z planem mieliśmy zabrać jeszcze koleżankę z Rejkyaviku, dodatkowy pasażer w drodze powrotnej do Akureyri zawsze mile widziany. Im bliżej stolicy, tym myśl w głowie narastała - skoro duże miasto, do będzie KFC. Nic ciepłego jeszcze nie jedliśmy, co tam, należy się nam.
    Oczywiście, za pierwszym podejściem nie znaleźliśmy ani KFC, ani koleżanki. Wylądowaliśmy gdzieś na drugim końcu miasta w okolicach portu. Już mieliśmy zawracać, gdy podszedł do nas człowiek w szarawym prochowcu, zagadał po islandzku, ale szybko się spostrzegł że żaden z nas po islandzku ani be ani me. Szybko się poprawił i zaczął od nowa, piękną angielszczyzną. Parę słów o sobie, że nie jest dumny ze swojej sytuacji i jest mu bardzo głupio, ale poprosił nas o gotówkę lub jedzenie.
    Mieliśmy jeszcze resztkę zapasów, daliśmy nasze kanapki, skondensowane zupy, czekolady, sporo. Prawdziwie szczery uśmiech zagościł na jego twarzy. Zapytaliśmy go jeszcze o drogę - już nie do KFC, wstyd pytać.
Swoją drogą, to ciekawe, spotkać człowieka, którego sytuacja jest drastycznie dramatyczniejsza od twojej, nawet w tak bogatym kraju jak Islandia, i zdać sobie sprawę, że to, o czym myślisz, to głupoty i pierdoły.

  Jeden ze znajomych zadzwonił kiedy jeszcze byliśmy w Rejkyaviku, aby ostrzec nas o pogarszającej się pogodzie. Trzeba się spieszyć, żadnych gorących fast-foodów. Wbrew prognozom, droga był idealna, bez opadów, praktycznie zero śniegu, więc trasa była bezpieczna. Dwa dni drogi, niezapomniane, wspaniałe widoki, półtora tysiąca kilometrów. Tylko portfel zajęczał, jak podsumowaliśmy ilość spalonej benzyny.