wtorek, 21 września 2010

JJ, Interior i Askja. cz. 1 - Pustkowia


            Dzień 1.

Team-A i Team-B




W sobotę wyruszyliśmy na wyprawę do Interioru, do krateru Askja. Śpiwór, prowiant, aparat, lina i dwie Grand Vitary – można ruszać w drogę (prognoza-wszystkie drogi przejezdne). Początkowo jechaliśmy wzdłuż fiordu i wybrzeża, potem coraz bardziej w głąb wyspy drogą prowadzącą między niskimi górami. Był wczesny poranek, można zobaczyć jak poranna mgła ucieka przed promieniami słońca za wierzchołki gór.

Dwa samochody, 9 osób - Ja, Mateusz (Polska), Gloria, David (Hiszpania), Dobrevka, Veronika, Pawel (Czechy), Frauke, Alex (Niemcy).
Pawel i Veronika.
         
   Jeszcze tylko bak do pełna na ostatniej stacji benzynowej i możemy ruszać wgłąb wyspy. Zero miast, stacji benzynowych, cywilizacji. Jedno lotnisko wojskowe i parę chato-schronisk. Poza tym – sama natura. Przejechaliśmy jeszcze paręnaście kilometrów do zjazdu na pustynię. Wita nas znak zapowiadający atrakcje: burze piaskowe, rzeki i zakaz wjazdu dla samochodów bez napędu 4x4.
Ruszamy.

Przez pierwsze kilometry widać jeszcze ślady życia, wzgórza pokryte są niskimi zaroślami. Okolica wydaje się idealnie płaska – w oddali bielą się szczyty, gdzieś tam widać mniejsze kratery, czasem przejeżdzamy przez magmowe wzgórza, aż dojeżdżamy do rzek, błekitnych żył wulkanicznej pustyni.Im dalej w głąb, tym powietrze zimniejsze. Termometr na kokpicie pokazuje 1, czasem 0 stopni. Mocne jeszcze, wrześniowe słońce niweluje efekt chłodu.
 
Tu nie ma mostów. Jak się później dowiedzieliśmy od Ranger Lady, patrolującej pustkowia imponującym Isuzu, nikt nie ma zamiaru ich budować, ani tym bardziej kłaść tutaj asfaltu. Islandczycy nie chcą, aby do jeszcze dzikich miejsc zaczęła zjeżdżać rzesza nudnych turystów. W ciągu całego dnia podróży po pustkowiach minęliśmy tylko dwa cywilne Range Rovery jadące w przeciwnym kierunku.

Pierwsza rzeka. Mówiłem już, że nie ma mostów, tak? Przed przejazdem warto przejść i sprawdzić, czy bród się nie przesunął. No to hop, laczki na nogi i idziemy przez rzekę. Na początku zimno, potem cholernie zimno, potem kurewsko zimno, potem nóg nie czuć, a na końcu drugi brzeg. Vitary przejechały bez większych problemów. Wiem jedno – następnym razem bród sprawdzają inni, a przeprawiać będę się ja.




Krajobraz staje się coraz bardziej księżycowy. Piach, lawa, w oddali góry, za nami została roślinność. Jeśli ktoś z was nie wierzy w lądowanie człowieka na księżycu, to chyba właśnie tutaj je nakręcili. Gnam 120 przez pustynię, jesteśmy tylko my, JJ (nasz czarny Suzuki) i pustkowie dookoła nas, tysiące kilometrów kwadratowych pustkowia.





                                            

Prawdziwy wasteland, prawie jak w Falloucie.
Herðubreið wyłania się z naszej prawej strony. Samotny olbrzym, który przez najbliższy dzień będzie dla nas punktem odniesienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz