wtorek, 14 września 2010

Góry po islandzku.

Nad Akureyri góruje szpiczasty Sulur - na niego padł wybór naszej ekipy, żeby zdobyć jego szczyt. Wyruszyliśmy w niedzielę słusznym porankiem, pogoda zapowiadała się dobrze, ale każdy z nas wiedział, jak to tutaj naprawdę jest - nawet tutejsi prognoz pogody nie traktują serio, sytuacja pogodowa na wyspie potrafi zmieniać się radykalnie i niespodziewanie. Bez ryzyka nie ma zabawy.

Przeszliśmy piechotą miasto i kierowaliśmy się początkowo drogą, potem szlakiem w stronę szczytu, aż do lokalnego schroniska (czyli chaty do której musisz sobie załatwić klucze w biurze w mieście, przydatna jeśli chcesz zostać na noc i podziwiać zorze polarne).

Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero potem, kiedy wchodzisz na prawdziwy górski szlak. Jest inaczej. Tutejsze góry nie są odpowiednie na rodzinne wycieczki z małymi dziećmi w wolną niedzielę ani dla emerytów którzy postanowili tak dla hecy rozprostować swoje kości. Pewne jest jedno - szlak nie będzie prowadził przez pionowe skalne ściany.

Szlak wyznaczają drewniane tyczki rozmieszczone co jakieś 500 m. A że jest mgła? Co z tego, głupcze, to jest Islandia, trzeba było to przewidzieć! W naszym wypadku nie było tak źle, widoczność była dobra, wiatr wiejący od strony szczytu przyniósł nam jednak później chmury i deszcz. "Szlak" na szczyt wiódł po językach lawy, pamiętających pierwszych osadników, przez rdzawe potoki, rozległe mokradła, lodowcu i prze-stromych osuwiskach. Ach, to że jest szlak, nie znaczy, że prowadzi na szczyt jedna wydeptana ścieżka, albo w ogóle jakakolwiek ścieżka.




Zatrzymujesz się na zboczu i masz to wspaniałe uczucie - tylko ty i góra, z całą jej surowością, różnorodnością i niedostrzegalnym na pierwszy rzut oka bogactwem natury. Faktycznie, może się wydawać, że jest to jakieś pustkowie, lód, skały i mech, ale jeśli przyjrzeć się dokładnie widać piękno tego miejsca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz