czwartek, 11 listopada 2010

O Polakach na Grimsey.

Wysepka Grimsey ma wymiary mniej więcej pięć na jeden kilometr. Przez dwie trzecie długości wyspy biegnie pas startowy małego lotniska. Jest tutaj kościół, hotel, sklep spożywczy, szkoła podstawowa i port. No i koło podbiegunowe.

Mapa wyspy, z photo.is
Wyspa ma jakąś setkę mieszkańców - nasza wycieczka spowodowała chwilowy wzrost populacji aż o 10%. Każdy ma tutaj samochód, chociaż odległość między dwoma kańcami wioski to maksymalnie kilometr. Nie ma na wyspie policji. Mieszka tam i pracuje czwórka Polaków: Ania, Dagmara, Marek i Mariusz. Wyjechali dawno temu z Polski, pracowali w różnych miejscach na Islandii, w końcu wylądowali na Grimsey. Mogliśmy się zatrzymać u nich i przenocować za darmo, jestem im za to dozgonnie wdzięczny. Oprowadzili nas też po wyspie i pokazali przetwórnię ryb, w której pracują.

Kutry z grimseyskiego portu dostarczają dorsze do jednej z trzech tutejszych przetwórni. Są one obrabiane i maczane przez długi czas w wodzie z wysoką zawartością soli, suszone i wysyłane do Portugalii, gdzie stanowią przysmak nazywany bacalhau, szczególnie popularny podczas świąt Bożego Narodzenia. Śmieją się z nas, kiedy robimy zdjęcia zmrożonym filetom - 'dajcie spokój, przecież to nic specjalnego'.

Przetwórnia od środka. Fot. Maja H.
Oprócz pracy w przetwórni, zdarza im się pływać też na kutrze. Ciężka robota, mówią, a wszystko zależy też od pogody. Czasami nawet 16 godzin dziennie, wracasz do domu i nawet nie pamiętasz, kiedy ze zmęczenia padłeś na łóżko. Za to świetnie płatna. Marek odłożył już grubo ponad 100 tysięcy złotych, uzbiera więcej i będzie chciał wracać do kraju. Żałuje jednak, że dużą część ze swoich oszczędności przepił na wyspie. Co jak co, są ogólnie zadowoleni, wszystko ma plusy i minusy, ale plusów chyba jest więcej. Chwalą sobie podejście tutejszych do pracy - typowo południowe - bez presji, bez pośpiechu, bez nerwów.

Jak japońscy turyści.
Kutry czasami wypływają nawet na dwa tygodnie na okoliczne wody. Ciągną za sobą kilometrowe sieci, a na pokładzie jest mini-przetwórnia ryb. Jednostki te nie są oszałamiającej wielkości - ot, statek po prostu, prom, którym wracaliśmy był dużo większy. Praca na kutrze jest dużo lepiej płatna niż w przetwórni (nawet do miliona koron za trzytygodniowy rejs w trudnych warunkach), ale nie każdy może się załapać - ilość miejsc jest zawsze ograniczona, a armator chce dać szansę wszystkim wyspiarzom.

Ciekawostką jest to, że przynętą na islandzkie dorsze wysyłane do Portugalii są... koreańskie kalmary. Globalizm.

Grimsey też jest słynne (jednak  jest to sława lokalna, raczej tylko wśród Islandczyków) z pędzonego tutaj bimbru. "Nasi" też poznali recepturę i miałem okazję spróbować (poczęstowali tylko mnie i Marcina, to był zaszczyt) - anielsko łagodny smak i diabelska moc. To pewnie przez to koło podbiegunowe.

Wracaliśmy następnego dnia promem. pogoda była zła, ósemka w skali Beauforta. Na oceanie bujało jak diabli, góra-dół, prawo-lewo. Nawet duszpasterz szybko poległ i poleciał oddać hołd Neptunowi. Wytrzymałem może 10 minut, potem poczułem, jak żołądek przewraca się na drugą stronę. Pobiegiem na koję, zamykam oczy i proszę o szybki sen. Pomogło, przespałem całą podróż, a śniadanie zostało tam, gdzie być powinno.





A prawdziwym wilkiem morskim okazał się Pavel, z kraju słynącego ze wspaniałej flotylli i tradycji marynarskich - Republiki Czeskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz