Po przerwie, dużo się działo, nie miałem za bardzo jak pisać. Jestem już z powrotem w Polsce, ale zostało jeszcze parę rzeczy do opisania, do zakończenia opowieści o Islandii.
Mówili, sylwester najlepiej spędzić w Reykjaviku, najlepsza zabawa na swiecie. Byłem, sprawdziłem.
Lecąc Icelandairem na osobistym wyswietlaczu wielokrotnie przelatuje reklama Islandii, prezentujaca ciekawostki na temat kraju i jego mieszkańców. Jedną z nich jest to, że Islandczycy na Sylwestra odpalają 600 ton fajerwerków. To daje dwa kilogramy materiałów wybuchowych na osobę, wliczając w to kobiety, dzieci i imigrantów.
I nie ma w tym ani grama przesady. Rodziny zjeżdżają się samochodami na plac Halgrimskirja, wypakowują olbrzymie torty i rakiety i rozstawiając je na placu i odpalają, z każdego możliwego zakątka wyspy. Każdy, kto chce i kupił fajerwerki. Pierwsze rakiety odpalano już dzień wcześniej, i tak prawie dwie doby, z kulminacją o godzinie 00:00.
W powietrzu aż czuć zapach siarki. Naprawdę ekstra.
A potem poszliśmy na miasto. Impreza jak impreza - było mniej ludzi, niż się spodziewałem, ale cały czas wszędzie gdzieś kręcili się imprezowicze. Od pubu do pubu, od klubu do klubu, wszędzie wstęp za darmo, migracyjna impreza, ludzie, taniec, tequilla.
W każdym razie, impreza sylwestrowa udana!
Następnego dnia, po przebudzeniu, śniadaniu, dojściu do przytomności postanowiliśmy coś zrobić. Wszystko, ale to praktycznie wszystko było zamknięte, poza muzeum sztuki nowoczesnej. 1-ego stycznia, na kacu, zwiedzać muzeum islandzkiej sztuki kontemporalnej -bezcenne. Wchodzisz i widzisz takie coś - scena jak ze snu.